Był w swoim własnym saloniku; bez najmniejszej wątpliwości — w swoim własnym, — lecz salonik ten uległ nadzwyczajnej zmianie. Ściany i sufit przystrojone były wieńcami z zielonych liści, jak gdyby to był najpiękniejszy gaik. Na kominie palił się wspaniały ogień, aż komin trzeszczał z podziwienia, za czasów bowiem Marleya i Scrooge’a nie przywykł do podobnych zbytków. Na podłodze leżały góry indyków, gęsi, wszelkiego rodzaju zwierzyny, drobiu, prosiąt, wędlin, szynek; sążniste kiełbasy, salcesony, pasztety, plumpuddingi, ryby — ale jakie? — aż ślinka idzie do ust! — pieczone kasztany, orzechy, złociste jabłka, gruszki, ogromne torty migdałowe, wazy pełne ponczu, dymiące parą o rozkosznej woni, niezliczone przysmaki. Wszystko to stanowiło rodzaj wspaniałego tronu.
Na nim spoczywał olbrzym wesołej i ujmującej postaci. Trzymał zapaloną pochodnię, podobną kształtem do rogu obfitości, a teraz podniósł ją w górę nad głowę, by oświetlić oblicze Scrooge’a, zaglądającego nieśmiało przez szparę.
— Wejdź — zawołało widmo — wejdź! proszę. Nie lękaj się, mój przyjacielu.
Scrooge wszedł z obawą, stąpając na palcach, i skłonił się głęboko. Nie był to już szorstki, gburowaty sknera: poprzednie dwie wizyty zmieniły go bardzo, a choć spojrzenie widma było dobrotliwe, spuścił oczy z pokorą.
— Jestem duchem obecnej wigilji Bożego Narodzenia. Przypatrz mi się.
Scrooge podniósł oczy i spojrzał na gościa. Jakże ten niepodobny był do poprzedniego!
Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.