Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

ogromne kosze kasztanów, soczystych gruszek, jabłek, pomarańcz, cytryn, stosy winogron, śliwek, — stamtąd płynął przyjemny zapach palonej kawy, — naprzeciwko u cukiernika piętrzyły się ciasta, cukry, paszteciki; — w innym fury zabawek, koni, arsenały nieszkodliwych mieczów, pałaszy, fuzji, nawet armat, i ślicznie przybrane choinki, sięgające wierzchołkiem okien pierwszego piętra. Cuda! Czary! Dziwy!
Wtem rozległ się głos dzwonów, zwołujących na modlitwę. Ze wszystkich domów wysypały się gromadki ludzi, w świątecznych strojach, dążąc poważnym krokiem do kościoła. — Inni nie mieli czasu myśleć o nabożeństwie: tyle pracy! Mój Boże! Kuchciki i służące, gospodynie, nie mające dość obszernych kuchni, śpieszą do piekarzy z koszami ciasta, potraw i mięsiwa do upieczenia. Duch opiekuje się nimi, gorliwie biega od kosza do kosza, zagląda, — stanął na rogu, przy wejściu do piekarni, podnosi okrywające kosze płótna i zasłony, nad każdym potrząsa swą jasną pochodnią, niby kropidłem, i rozkoszuje się miłym zapachem świątecznym. Dziwna ta pochodnia — dwóch ludzi z ciężarami potrąciło się niechcący, więc zaczęli sobie wymyślać, — duch poskoczył w tę stronę, poruszył nad ich głowami pochodnią, i obaj w jednej chwili podali sobie dłonie, wołając: »Czyż to nie wstyd kłócić się w wigilję Bożego Narodzenia? Mój Boże! w takie uroczyste święto?!«
Zwolna ucichły dzwony, sklepy pozamykano, tylko z kominów bucha woń przyjemna dopiekających się potraw.