rzyła gęś mistrzowskiem cięciem. Fontanna jabłek i gruszek wytrysnęła w obłokach pary, przy ogólnym okrzyku: wiwat!
Była to zresztą gęś niepospolita, zupełnie wyjątkowa. Bob dawał słowo, że nie przypomina sobie nic podobnego. Co też mówili u piekarza, kiedy ją zobaczyli? Jej kruchość, zapach, taniość i inne zalety były przedmiotem powszechnej rozmowy i uwielbień; z kartoflami i sosem wystarczyć mogła dla dwóch rodzin. — To prawda — rzekła pani Cratchit, spostrzegłszy u kogoś na talerzu kawałek nieogryzionej kosteczki. — Niepodobna było zjeść całej. — Panna Belinda odmieniła talerze, a pani Cratchit oddaliła się na chwilę, aby bez świadków otworzyć rądel z budyniem i wyjąć go na półmisek. Było to dla niej nielada wzruszenie. A nuż się nie uda — rozleci się przy wyjmowaniu? A może złodziej zakradł się kominem i porwał drogocenny przysmak? Na tym świecie wszystkiego spodziewać się można. To byłoby okropne! Nie, nie, to tylko żarty.
Budyń udał się wspaniale. Gęsta para aż bucha, co za woń rozkoszna rozparzonej bielizny! (budyń owinięty był w serwetę). Jaka mieszanina zapachów, przypominających jednocześnie pasztet i sąsiednią pralnię. To, budyń! Pani Cratchit wniosła go z twarzą rozpromienioną, skromnie spuszczając oczy: niezrównany, podobny do kuli armatniej, twardy, jędrny, pływający w jeziorze ognistej okowity, z zatkniętą zieloną gałązką choiny na pamiątkę Bożego Narodzenia.
Cudowny budyń! Bob Cratchit oznajmił uro-
Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/65
Ta strona została uwierzytelniona.