Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

Duch zatrzymał się w blizkości małej grupy bankierów, a Scrooge, widząc rękę, wyciągniętą w tym kierunku, zwrócił uwagę na to, co mówili.
— Nic więcej nie wiem, — zapewniał tłusty jegomość. — Słyszałem tylko, że umarł.
— Kiedy? — zapytał inny.
— Zdaje się, że tej nocy.
— Cóż mu się stało? czy chorował? — wtrącił trzeci, zażywając tabaki. — Zawsze byłem pewny, że ten nie umrze nigdy.
— Na co umarł? — powtórzył pierwszy, ziewając przeciągle. —
— A Bóg go raczy wiedzieć.
— A cóż zrobił z pieniędzmi? Jak rozporządził majątkiem? — pytał ciekawie ktoś z boku.
— Nie wiem tych szczegółów, musiał zapisać komuś — to pewna, że nie mnie.
Wszyscy się rozśmieli.
— Ciekaw jestem, kto też pójdzie za pogrzebem?
— Z nikim nie żył, nie wiem nawet, czy miał jaką rodzinę, niema żadnych zaproszeń. A możebyśmy poszli wszyscy razem? Tak sobie, przez ciekawość. Kto z was łaskaw, służę powozem.
— Skądże ochota? — zapytał nizki, pękaty jegomość.
— Skąd? Zdaje mi się, że ja chyba byłem najbliższym jego znajomym. Gdy spotkaliśmy się na ulicy, zawsze zamienialiśmy choć parę wyrazów. Naturalnie o interesach! Żegnam panów, godzina poczty, do widzenia!
Gromadka się rozeszła. Scrooge znał ich