wszystkich. Spojrzał na ducha, jakby prosząc o wyjaśnienie tej rozmowy.
Duch wysunął się na ulicę i wskazał ręką dwie rozmawiające osoby. Scrooge zaczął znowu słuchać, w nadziei, że tym razem rozwiąże zagadkę.
I tych znał doskonale: byli to dwaj bogaci, bardzo szanowani kupcy. Niegdyś ubiegał się o ich względy — w interesach.
— Jak się pan miewa? — zagadnął z nich jeden.
— Nieźle, dziękuję, — a pan?
— Bardzo dobrze. Cóż, stary kutwa już zamknął rachunki?
— Podobno, — tak słyszałem. Brrr! Przykry czas, zimno.
— Jak zwykle o tej porze — Boże Narodzenie! Wartoby się przejechać sankami.
— Zapewne, lecz nie mam czasu. Do widzenia!
I ani słowa więcej. Na tem się ograniczyła rozmowa.
Z początku Scrooge dziwił się i nie mógł zrozumieć, dlaczego duch każe mu słuchać takich błahych rozmów, ale przyszło mu na myśl, że musiał być w tem jakiś bardzo ważny powód. Przebiegł je znowu myślą: — chodziło wyraźnie o to, że ktoś umarł. Nie Jakób Marley przecież, bo ten należał już do przeszłości, a duch, który go prowadził obecnie, zajmował się przyszłością; łamał więc sobie głowę, do kogo się to odnosi. Przekonany, że celem ducha jest jego dobro, — jak mu Marley zapowiedział, — usiłował zrozumieć te wska-
Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/80
Ta strona została uwierzytelniona.