Widmo prowadziło go dobrze znanemi uliczkami; Scrooge oglądał się na wszystkie strony, lecz nigdzie nie widział siebie. Nakoniec weszli do mieszkania Boba Cratchit, w którem był już z poprzednim duchem. Tam zastali matkę z dziećmi przy kominku.
Wszyscy byli spokojni i dziwnie poważni. Krzykliwe dzieci siedziały w kąciku, jak gdyby nagle zabrakło w nich życia. Piotr czytał z otwartej księgi, którą trzymał na kolanach. Matka i córki szyły.
Gdy Scrooge z duchem przestąpili próg mieszkania, Piotr czytał: »I zabrał dziecię do chwały Swojej«.
Matka położyła robotę i ukryła twarz w dłoniach.
— Oczy mnie bolą, zapewne od szycia — szepnęła drżącym głosem. — Nie chciałabym, aby ojciec dostrzegł, że czerwone. Niezawodnie nadejdzie wkrótce.
— Godzina już minęła — rzekł Piotr, składając księgę. — Od niejakiego czasu ojciec się zawsze spóźnia, — prawda mateczko?
Wszyscy milczeli. Matka szepnęła wreszcie, tłumiąc łkanie:
— Był czas, że ojciec chodził bardzo szybko, gdy nosił na ręku Tomaszka.
— Prawda, o prawda! — powtórzyli wszyscy z westchnieniem.
— Tomaszek był tak lekki... ojciec go tak kochał... Lecz słyszę go za drzwiami. Mówmy o czem innem.
Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/84
Ta strona została uwierzytelniona.