Podniosła się i wyszła na spotkanie męża. Bob wszedł bez pośpiechu, otulony w swój wełniany szalik. Biedne ojczysko! Podano mu herbatę, która stała przy ogniu, wszyscy się ubiegali, aby mu usłużyć. Dwoje malców wdrapało mu się na kolana i okrywało go pocałunkami, jak gdyby chcieli mówić:
— Kochany ojcze, nie martw się, nie smuć, — przecież i nas kochasz także?
Bob uśmiechał się, przemawiał do każdego, jak gdyby nic nie zaszło; — spojrzał na stół, zobaczył robotę pani Cratchit i szepnął, że bardzo ładna, bardzo ładna.
— Czy będzie na niedzielę?
Był to wianek ze sztucznych kwiatów.
— Będzie. Czy dziś znowu chodziłeś tam, Robercie?
— Przypadkiem, duszko! Przechodząc. Żałowałem, że was nie było, tak starannie wszystko utrzymane! Pójdziemy w niedzielę — prawda? Musimy odwiedzać go często; przyrzekłem mu, że będę tam każdej niedzieli. Moje najdroższe dziecię! moje życie!
Wybuchnął płaczem i długo nie mógł się utulić. Wreszcie wyszedł do drugiej izby. Tam w rogu pokoju stało małe łóżeczko... Rob usiadł przy niem, zamyślił się, — wreszcie uspokojony wrócił do rodziny.
Wszyscy rozmawiali jeszcze przy kominku. Bob wspomniał im o grzeczności siostrzeńca swego pryncypała. — Spotkał mnie na ulicy, a widząc, że jestem jakiś zamyślony — wypytywał trosk-
Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/85
Ta strona została uwierzytelniona.