Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/90

Ta strona została uwierzytelniona.

Ubierał się pospiesznie, przekręcał ubranie, wywracał do góry nogami, wszystko mu z rąk leciało.
— Sam nie wiem, co robię, co się ze mną dzieje! — wykrzyknął, płacząc i śmiejąc się razem. — Jestem lekki, jak piórko, szczęśliwy, jak anioł, wesoły, jak uczniak. Wiwat! Boże Narodzenie! Życzę wszystkim świąt wesołych! pomyślnego roku! Mój Boże! mój Boże!
Biegał po całem mieszkaniu: z sypialni do salonu, do gabinetu — tchu zabrakło mu wkońcu.
— W tej ryneczce był kleik — mówił, stając przed kominkiem, — temi drzwiami wsunęło się widmo Marley’a; w tem miejscu siedział duch teraźniejszości! Przez to okno widziałem pokutujące duchy. Tak, widziałem! A teraz wszystko jest na zwykłem miejscu. Mój Boże! — Rozśmiał się śmiechem zdrowym i serdecznym, — nie śmiał się od lat niepamiętnych. — Nie wiem nawet, co za dzień dzisiaj. Nie wiem, ile czasu spędziłem w towarzystwie duchów. Nic nie wiem. Mniejsza o to. Jestem jak nowonarodzone dziecko, ah, ah!
Odgłos dzwonów kościelnych przerwał radosne okrzyki.
— Bę! Bę! Bę! prześlicznie, cudowna muzyka! przepadam za tem!
Pobiegł do okna, otworzył je na rozcież, wyjrzał na ulicę: najmniejszej mgły, zawiei. Mróz wesoły, orzeźwiający, krew raźniej płynie w żyłach, złociste słońce, niebo uśmiechnięte, i te radosne dzwony! Wspaniale, cudownie!
— Co za dzień mamy dzisiaj? — zapytał