Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

ciła się około stołu, nakrytego już do obiadu. Pani uważnie oglądała wszystko.
— Alfredzie! — odezwał się Scrooge.
— Ach, Boże! — zawołała z przestrachem młoda pani.
— Kto tam? — zapytał Alfred.
— To ja, wuj Scrooge, prosiłeś mnie wczoraj na obiad, — czy mogę wejść, Alfredzie?
Czy może wejść? — Alfred go porwał i wniósł prawie do pokoju, o mało nie udusił go z radości. W pięć minut Scrooge był już jak u siebie. Przyjęto go serdecznie: siostrzeniec, jego żona, goście, wszyscy byli mu radzi, wszyscy okazywali mu szacunek i życzliwość. Bawiono się wybornie, Scrooge śmiał się i zachęcał do wesołości całe towarzystwo. Wkońcu zaprosił wszystkich do siebie, jak tylko urządzi mieszkanie.
Nazajutrz rano, raniuteńko, był w kantorze. Koniecznie chciał uprzedzić buchaltera i schwytać go na gorącym uczynku spóźnienia. Udało mu się. Nowa przyjemność. Zegar wybił dziewiątą — niema Boba; kwadrans na dziesiątą — niema. Wreszcie nadszedł: spóźnił się o siedemnaście minut. Scrooge nibyto przeglądał książki. Bob otworzył drzwi, jak tylko mógł najciszej, zdjął kapelusz i szalik, wsunął się jak piskorz, zasiadł przy biurku i zaczął pilnie pisać, ażeby wynagrodzić czas stracony.
— Hej! — zawołał Scrooge, udając dawny sposób przemawiania — co to znaczy? Po wczorajszem próżniactwie tak późno przychodzić, a to co za porządek? a gdzie punktualność?