Winnetou. —
Powrót mój nie odbywał się niestety tak szybko, jak sobie tego życzyłem. Jeszcze w samotnych górach Sierry potknął się mój koń tak nieszczęśliwie, że złamał przednią nogę; musiałem go zastrzelić i ruszyć piechotą w dalszą drogę. Całemi dniami nie widziałem ludzkiej twarzy; nie mogłem więc marzyć o kupnie konia lub muła. Musiałem się przytem pilnie wystrzegać spotkania z Indjanami Bravos[1], gdyż mógłbym to drogo opłacić. Wędrówka była długa i wyczerpująca, to też odetchnąłem z ulgą, gdy wreszcie zeszedłem w trachitową dolinę, w której leży smutna miejscowość Guayama
Miasto, którego widoku z taką tęsknotą oczekiwałem, nie przedstawiło mi się bynajmniej zachwycająco. Miało wtedy zaledwie dwa tysiące mieszkańców i składało się z domów bez okien, zbudowanych z pustych wewnątrz cegieł. Otoczone naokoło wysokiemi, nagiemi skałami, leżało w nieznośnym żarze słonecznym, podobne do zbielałego szkieletu i zdawało się być zupełnie wymarłe, gdyż zarówno na ulicach, jak w całej okolicy nie zauważyłem w pierwszej chwil żywej duszy.
Muszę jednak przyznać, że jeżeli Guayama wywarła na mnie niezbyt miłe wrażenie, to tem mniej moja osoba mogła zbudować mieszkańców tej mieściny.
Odzienie, za które zapłaciłem 80 dolarów przed odjazdem ze San Francisko, podarło się już na strzępy; obuwie zbliżało się do kresu swojej egzystencji. Prawy but już dawno zapomniał o obcasie; przy lewym zachowała się jeszcze połowa tej ozdoby. To też, gdy obserwowałem rozdziawione zprzodu nosy moich trzewików,
- ↑ Nieujarzmieni Indjanie.