Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

strzelby w jego pierś. — Powąchaj naprzód moich! Czy wiesz, ile kul mieszka w sztućcu Henry’ego? W tej chwili karabiny na ziemię! Inaczej przewiercę wam głowy nabojem!
— Sztu-ciec Hen-ry’-e-go! — wykrztusił biały, wlepiając we mnie wybałuszone oczy i bezwiednie wypuszczając karabin z ręki. —
Jak to się stało, że słowo „sztuciec Henry’ego” zdębiło mu włosy na głowie?! Indjanin, nie pozwalając się ogarnąć przerażeniu, rozważył sytuację z zimną krwią. Mimo że lufa mojego karabinu nie była skierowana na niego, lecz na jego towarzysza, nie miał odwagi dokończyć ładowania; lecz przecież był jeszcze inny sposób działania. Wódz do tego sposobu postanowił się uciec. Śledząc, w jakim kierunku szły jego spojrzenia, byłem na to przygotowany. Wyrwał błyskawicznym ruchem pistolet z za pasa białego i złożył się na mnie. Równie szybko ja skierowałem sztuciec w jego rękę i, zanim zdołał odciągnąć kurek, padł strzał, przeszywając mu dłoń. Przez chwilę stał, jak osłupiały i patrzył to na mnie, to na krwawiącą rękę, z której wypadł mu pistolet; następnie zwrócił się do białego i zawołał:
— Tave-szala!
Po tych słowach skoczył z największym pośpiechem ku koniom, rzucił się na jednego z nich i pędził pełnym galopem w głąb wąwozu.
— Tave-szala! — powtórzył biały, który aż do tej chwili stał nieruchomo. Następnie dodał w języku angielskim:
— All devils, gdzież ja miałem oczy! Wódz ma słu-