Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

szność!
W chwilę później siedział na drugim koniu i pędził co koń wyskoczy za czerwonoskórym, porzucając na ziemi i strzelbę, i pistolet. Oczywiście, nie starałem się wcale ich zatrzymywać. — Co miały oznaczać owe słowa „tave-szala”? Pochodziły z narzecza, którego nie znałem. —
Po ucieczce napastników rozbrzmiał ze skały potrójny okrzyk radości. Kobieta i chłopcy widzieli, co się stało, i uważali się za uratowanych; ja jednak, obróciwszy się ku nim, spostrzegłem jak dalece radość ich była przedwczesna.
Mianowicie ponad nimi, na najwyższym grzbiecie skały, na samej krawędzi, zauważyłem głowę jakiegoś człowieka, który przypatrywał się im przez krótką chwilę; ukazała się lufa karabinu i ręce; jasne było, że ów człowiek do nich właśnie mierzył. Z ich stanowiska trudno było spostrzec nowego wroga; stali w obliczu prawie niechybnej śmierci! Musiałem ich ostrzec; — ale jak? Słowa radości, które poprzednio wykrzyknęli, zaczerpnięte były z języka Mimbrenjów, znanego mi na szczęście, gdyż nauczyłem się go od Winnetou, to też zawołałem:
— Te sa arkonda; nina akhlai to-sikis-ta — przyciśnijcie się do ściany skalnej; ponad wami wróg!
Posłuchali natychmiast i cofnęli się tak daleko poza występ, że z dołu nie mogłem ich już dojrzeć. Nieznajomy zapewne także stracił ich z oczu; zniknął na chwilę, ale... nie zrezygnował ze swego zamysłu. Ukazał się wkrótce ponownie na innem miejscu, które tworzyło rodzaj dachu, wystającego dosyć znacznie; stamtąd