Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

— Postąpiliście nieroztropnie!
— Niestety! — Żyjemy w zgodzie ze wszystkiemi szczepami; gromada Opatów towarzyszyła nam przez znaczną część drogi, a gdy nas opuszczali, byliśmy wszyscy przekonani, że żadne niebezpieczeństwo grozić nam nie może. Yuma mieszkają daleko stąd; nie mogliśmy nic wiedzieć o pobycie ich wodza w tej okolicy. Na kobiety i chłopców nie nastaje żaden uczciwy wojownik. A jednak Vete-ya strzelił do nas. Nie jesteśmy jeszcze wojownikami i nie mamy imion! Byliśmy zaopatrzeni jedynie w łuki i strzały, więc nie mogliśmy stawiać oporu napastnikom, uzbrojonym w strzelby. Dlatego zeskoczyliśmy prędko z koni i schroniliśmy się na skałę! Tutaj mogliśmy się ukryć, a gdyby nieprzyjaciele odważyli się wspinać za nami, bylibyśmy ich zabili strzałami. Mimo to, dziś jeszcze powitałyby nas Wieczne Ostępy, gdybyś ty nas nie uratował; skoro bowiem Vete-ya ujrzał, że nie dosięgną nas jego kule, wysłał swego syna, ażeby inną stroną wspiął się jeszcze wyżej, niż my i zastrzelił nas z góry!
— Czy biały strzelał również?
— Tak, chociaż nie znaliśmy go i nie zrobiliśmy mu nigdy nic złego! Dał nawet synowi wodza swoją strzelbę, która miała dwie lufy, ażeby mógł nas łatwiej i prędzej zabić! Za to będzie musiał umrzeć, skoro mnie spotka; zapamiętałem sobie dokładnie jego oblicze!
Wyciągnął nóż i zrobił nim ruch jakby przeszywał komu serce. Widziałem, że nie mówił tego na wiatr. Wzmianka o starszym Indjaninie przypomniała mi słowa, które wypowiedział Vete-ya, gdy moja kula trafiła go w rękę. Dlatego zapytałem: