Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

jemi tropami, nieubłagany śmiertelny wróg!
Naturalnie, miałem wielką ochotę wiedzieć, kim był ów biały towarzysz Indjan. Dwururka należała do niego. Obejrzałem ją więc dokładnie i wykryłem dwie litery, wycięte u spodu kolby, mianowicie: R. i W. Pierwsza litera była zapewne początkową imienia białego, druga — początkową nazwiska. Natychmiast przyszło mi na myśl nazwisko Weller. Tak przecież nazywał się ojciec strażnika okrętowego! Przedwczoraj wieczór, rozmawiał z Meltonem w towarzystwie jakiegoś wodza indjańskiego. To przecież zgadzało się wyśmienicie! Owym wodzem był bezwątpienia Vete-ya, a jego biały towarzysz, to właśnie ów nieznajomy z przedwczoraj, który mówił do Meltona „bracie”. Zapewne i Gaty-ya był z nimi. Okoliczność, że się dzisiaj tutaj na nich natknąłem nie dziwiła mnie wcale, gdyż dolina leżała w kierunku hacjendy del Arroyo. Jeżeli przypuszczałem słusznie, to należało się spodziewać, że wpobliżu znajduje się gromada wojowników Yuma, którą obydwaj zbiegowie mogli sprowadzić nam na karki. Należało zatem, nie zwlekając, opuścić dolinę, ażeby jaknajprędzej dostać się do hacjendy. —
Indjanie zdecydowali się towarzyszyć mi do hacjendy, chociaż nie leżała na ich drodze; spodziewali się bowiem dostać tam jeszcze dwa konie, które im były niezbędne. Squaw dosiadła konia, którego jej podarowałem, ja jechałem na moim zwierzęciu, chłopcy musieli iść pieszo. Byłbym im chętnie odstąpił swojego konia, gdyby to się dało pogodzić z godnością „Old Shatterhanda”. Im również nie byłoby przyszło do głowy, nawet we śnie, przyjąć taką propozycję.