Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

staliśmy przed drzwiami. Majordomus chciał wejść do środka, a mnie zostawić na dziedzińcu. Tego było przecież za wiele! Potrząsnąłem głową i odparłem:
— Nie należę do ludzi, którym się każe wyczekiwać przed drzwiami. Idę z panem do środka, a nawet pozwoli mi pan wejść pierwszemu!
Otwarłem drzwi; on postąpił za mną, nie mówiąc słowa; gdy obejrzałem się, wyczytałem w jego obliczu wyraz gniewu i zakłopotania.
Znaleźliśmy się w niskiej, lecz szerokiej sieni. Po obydwóch jej stronach zobaczyłem drzwi, zbite z białych, oheblowanych desek, bez śladu malowidła; — proste drzwi stajenne, według naszych pojęć. Majordomus wskazał jedne z nich i zniknął za niemi; po chwili wrócił i dał mi do zrozumienia poruszeniem ręki, że mogę wejść. —
Pokój, do którego drzwi prowadziły, wykazywał w umeblowaniu taką samą niewybredność, jak sień. Posiadał dwa bardzo małe okna; tkwiły w nich szyby zabrudzone i prawie zupełnie zaprószone, jedyne zresztą, jakie znajdowały się w tym domu. Przy jednej ze ścian stał stół powleczony pokostem i trzy krzesła, zgruba ciosane. W kącie wisiał hamak. Ściany były bielone wapnem; trzy z nich zupełnie puste; na czwartej wisiała broń różnego gatunku.
O ile urządzenie pokoju było więcej, niż skromne, o tyle strój człowieka, który podniósł się przy mojem wejściu i obserwował mnie ciemnemi oczami napoły ze zdziwieniem, napoły z ciekawością, poprostu mię olśnił. Hacjendero był ubrany tak wykwintnie, że wystarczyłoby mu tylko wsiąść na konia, ażeby móc ukazać się