Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak. Skąd to pytanie?
— Ponieważ chciałbym wiedzieć, czy go sennor uważa za człowieka uczciwego?
— Naturalnie, że tak! Przecież to człowiek honoru, a wyświadczył mi już znaczne usługi!
— Więc zna go pan już dłuższy czas?
— Od wielu lat! Poleciła mi go osoba, której każde słowo ma dla mnie wielką wagę; od tej chwili aż do dnia dzisiejszego posiadał Melton moje bezgraniczne zaufanie. Pan, jak się zdaje, sądzi o nim inaczej?
— Zupełnie inaczej!
— Prawdopodobnie obraził pana nieopatrznie i ma pan do niego uprzedzenie?
— Nie! Przeciwnie, okazywał mi uprzejmość, niemal przyjaźń. Pozwól pan, że opowiem wszystko od początku!
Usadowił się wygodnie na swojem krześle z wyrazem wielkiego zaciekawienia, ja zaś opowiedziałem mu, co przeżyłem w Guaymie i w drodze do hacjendy, — jakie poczyniłem spostrzeżenia i co z tego wszystkiego wywnioskowałem. Hacjendero przysłuchiwał się, nie drgnąwszy nawet powieką i nie wypowiedziawszy ani jednego słowa. Natomiast, gdy skończyłem, zaśmiał się ironicznie i zapytał, patrząc niedowierzająco zpodełba:
— Pan mi opowiada prawdziwe fakty?
— Ani słowa ponadto!
— Z legitymacji, którą mi sennor pokazał, dowiedziałem się, że pan pisał, czy też miał pisać sprawozdania do gazety. Czy pisał pan już kiedy jaką nowelę?
— Tak!
Na to zerwał się z krzesła i zawołał, śmiejąc się