czworo na pieszą wędrówkę. W tej chwili właśnie wyszedł z domu mormon i zbliżywszy się spiesznie do nas, oświadczył:
— Sennor, sprawa jest załatwiona! Zostanie pan w hacjendzie.
— Jakto?
— Don Timoteo, który dotychczas rzeczywiście nie potrzebował buchaltera, nie pomyślał o tem, że po przybyciu takiej ilości robotników nie da sobie rady bez odpowiedniej pomocy. Więc chodź pan do niego zpowrotem! Będziesz sennor przyjęty i wolno panu tutaj zostać!
— Tak? Więc wolno mi, wolno?! To wyrażenie jest fałszywe. Nie idzie o to, czy mi wolno, tylko o to, czy ja chcę!
— Niech i tak będzie! Ale pan z pewnością zechce!
— Nie, wręcz przeciwnie! Widzi pan, że jesteśmy przygotowani do drogi.
— Nie rób sennor głupstwa! — ostrzegał gorączkowo. — Pan wiesz, w jakiem beznadziejnem położeniu się znajdujesz. Tutaj czeka pana przyszłość, którą można nazwać wspania...
— Proszę tylko bez frazesów! — przerwałem. — Wiem, co mam o nich myśleć!
— Przypuszczam, żeś sennor przekonany o moich uczciwych zamiarach względem pana! Jeśli zostaniesz, to będą mogli również zostać pańscy towarzysze, na których przecież także musisz mieć pan wzgląd!
— Więc pan myśli, że przyjmę posadę na lata całe poto, ażeby dać im przytułek na jedną, jedyną noc? To już chyba zbytek naiwności!
Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.