raz gęściej sterczały drzewa. A więc zbliżaliśmy się znowu do lasu; wobec tego przewidywałem, że już niedługo wypadnie nam czekać na rozstrzygającą chwilę.
Jak przypuszczałem, tak się stało. Po krótkim czasie ujrzeliśmy róg lasu. Strumień zwracał się na prawo; skraj lasu biegł, jak się zdawało, w prostej linji; wzdłuż niego ciągnął się niezbyt wąski pas otwartej łąki.
— Tutaj! — pomyślałem sobie. — Każe nam iść wdzłuż lasu, sam się wróci, po chwili zsiądzie, przywiąże konia do najbliższego drzewa i, wyprzedziwszy nas, zaczai u brzegu gęstego lasu.
Zaledwie pomyślałem, zatrzymał mormon konia, wskazał ręką przed siebie i powiedział:
— Obszar, należący do hacjendy, sięga aż do tego lasu; zatem przeprowadziłem już pana za granicę posiadłości hacjendera. Chociaż właściwie nie powinienem troszczyć się więcej o pana, to jednak chcę sennorowi jeszcze wskazać wyśmienite miejsce na obóz; skoro się raz kimś zajmę, chciałbym go wspierać, dopóki się nie rozstaniemy. — Otóż, jeśli pan pójdzie skrajem lasu, natknie się pan po upływie kwadransa znowu na strumyk, który płynie tutaj półkolem. Tam będzie pan miał czystą wodę do picia, wysoką, miękką trawę do snu i ścianę skalną, która daje osłonę przed chłodnym wiatrem nocnym. Czy pan posłucha mojej rady, czy nie, to już mi zupełnie obojętne!
— Dziękuję panu i posłucham, sennor! — odpowiedziałem.
— Więc radzę panu jeszcze iść pomału. Wylewy wiosenne poryły tutaj rowy, w które łatwo wpaść można. Ja wracam! Pogardził pan szczęściem i jestem przeko-
Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.