Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.

śmienitą kryjówkę. Jeżeli wogóle nie pomyliłem się co do zamiarów Meltona, to było pewne, że zechce je wykonać na tem właśnie miejscu. Tu można się było ukryć, a my musieliśmy przechodzić tak blisko zagajnika, że kula mormona nie mogłaby chybić. Przeszukałem zarośla i z łatwością znałazłem dogodną kryjówkę, z której można było śledzić otoczenie. Stanowisko to musiał wybrać Melton, jeśli nie chciał chybić. Wpełznąłem więc pod krzak pobliski; zakrywał mnie całkowicie, a był tak giętki i elastyczny, że nie obawiałem się zdradzieckiego szelestu, gdybym został zmuszony do nieprzewidzianych poruszeń.
Dlaczego właściwie zaczaiłem się tutaj, ażeby wroga przychwycić? Nie było to przecież bezpieczne przedsięwzięcie! Mógłbym unicestwić zamach, nie udając się w kierunku, wskazanym mi przez mormona. Melton czekałby wtenczas nadaremnie. Gdy dzisiaj zadaję sobie to pytanie, muszę otwarcie przyznać, że tylko próżność zniewoliła mnie do tak niebezpiecznego kroku; chciałem pokazać Meltonowi, że jestem roztropniejszy, niż przypuszczał. Okoliczność, że narażałem przytem życie, rozważyłem dopiero po fakcie. —
Skoro się usadowiłem w krzakach wygodnie, przyłożyłem ucho do ziemi i nasłuchiwałem. Przyjdzie, czy nie? Czułem, jak wzrasta we mnie napięcie oczekiwania. Naraz posłyszałem kroki, szelest gałęzi, które nadchodzący potrącał; potykał się o wystające korzenie, zahaczał o sąkate pnie, nie mogąc ich rozróżnić dokładnie w ciemności nocy. Zbliżał się szybko. Już słyszałem jego głośny oddech; widocznie pośpiech rozdął mu płuca. Teraz skręcił ku mnie, przecisnął się szybko