Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

przez krzaki i, stanąwszy pod ostatniem drzewem, wystawił głowę, nasłuchując.
— ’sdeath! — zaklął półgłosem z angielska. — Śmierć i djabli! Oddycham tak głośno, że nie mogę słyszeć nic innego! Chyba ten łotr nie przeszedł jeszcze? Niemożliwe! Biegłem jak szalony, a oni idą powoli ażeby nie wpaść w rowy. Hahahaha! Ale cicho; zdaje mi się, że nadchodzą!
Przyklęknął na prawe kolano, na lewem oparł łokieć i przyłożył strzelbę do oka. Widziałem go pewnie i wyraźnie, gdyż klęczał przed wyrwą w gałęziach, przez którą się wkradało światło gwiazd. Przypuszałem, że się usadowi bardziej na lewo, musiałem przeto podpełznąć nieco ku niemu. Nie przyszło mi to z trudem, gdyż całą jego uwagę do tego stopnia pochłonął skraj lasu, że nie mógł słyszeć lekkiego szmeru, jaki wywołałem.
Teraz posłyszałem i ja, że Indjanie nadchodzą.
— Do kata! — szeptał mormon. — Te psy trzymają się dalej, niż myślałem. Trzeba dobrze celować!
Nie dziwiłem się wcale, że Melton mówił do siebie. Wiedziałem z własnego doświadczenia, że im bardziej człowiek jest podniecony, tem chętniej na głos wypowiada swe myśli. Mormon składał się kilkakrotnie dla próby; gdy poczuł się już pewnym, wymierzył ostatecznie. Teraz musiałem działać, gdyż mógł wziąć którego z chłopców za mnie i zastrzelić. Wyprostowałem się za nim do połowy i, chwyciwszy go za szyję, przewróciłem wstecz. Melton wydał okrzyk przestrachu i wypuścił z rąk strzelbę. Ponieważ leżał nawznak, głową zwrócony ku mnie, więc przycisnąłem mu kolanami