na dość obszernem podwórzu. W jednym kącie tego dziedzińca był sporządzony daszek z łodyg kukurydzy, wsparty na słupach, pod którym przechowywano przybory gospodarskie. Obok leżała spora wiązka słomy, a przy niej duży pies, uwiązany na łańcuchu. Słoma była zapewne lepszem legowiskiem, niż hamaki; tak myśląc, zbliżyłem się do wiązki, nieco zaniepokojony, że pies narobi hałasu i obudzi donnę Elvirę; jednakże obawa okazała się płonna, — poczciwe psisko spało także! Otworzyło oczy wprawdzie, lecz aby zamknąć je natychmiast, i nie zwracało wcale na mnie uwagi, gdy sobie przygotowałem posłanie ze słomy i wyciągnąłem się na niem. Zasnąłem, mając obydwie strzelby na ramieniu; znużony, spałem tak twardo, że obudziłem się dopiero, gdy mnie ktoś silnie potrząsnął za ramię. Mijało już południe; nade mną stał mój mały gospodarz, mówiąc:
— Niech pan wstanie, sennor! Teraz mamy czas powziąć decyzję.
— Jaką decyzję? — zapytałem, podnosząc się.
— Czy panu będzie wolno u mnie zostać, czy nie.
— Dlaczego potrzeba do tego dopiero decyzji?
Pytałem, chociaż bardzo łatwo mogłem się dorozumieć, co miał na myśli. — Przyjrzałem mu się dokładniej, niż to mogłem uczynić w południe. Był rzeczywiście nadzwyczaj mały i przerażająco chudy. Włosy nosił krótko przystrzyżone, prawie do skóry. Jego ostre rysy miały wyraz przebiegły i przytem ogromnie dobroduszny.
— Donna Elvira życzy sobie, abym przyjmował tylko cavallerów — odpowiedział — a sennor przyzna chyba, że nie czyni podobnego wrażenia.
Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.