Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

żadnego!
— Więc chodź! Musimy wyszukać naprzód brzeg wąwozu.
Weszliśmy głębiej w las i wkrótce przybyliśmy na upragnione miejsce; grunt opadał tu stromo nadół. Zestępowaliśmy tak długo, aż rozchyliło się przed nami dno wąwozu; porastało trawą i przepływał przez nie mały strumyczek. Na zboczach rósł gęsty las.
— Teraz się rozdzielimy, — rzekłem. — Ja będą szedł kwadrans drogi wdół, ku głównej dolinie; ty idź przez ten czas wgórę; potem wrócimy tutaj. — Jeśli nic nie zauważymy to będziemy szukać dalej, dopóki nie przetrząśniemy całego wąwózu. Nie daj się tylko skusić do jakiej nieostrożności, przedewszystkiem do strzału!
Ostrzegałem go, gdyż nie byłem zupełnie pewien, czy potrafi opanować żądzę zemsty, gdyby zobaczył Vete-ya. —
Przeszedłem oznaczoną przestrzeń, nie spostrzegając nic osobliwego. Coprawda środkiem doliny przebiegała przez trawę ciemna pręga, którą uważałem za trop; mógł jednak on pochodzić zarówno od zwierzęcia, jak i człowieka; ostrożność nie pozwalała mi zejść nadół, aby go zbadać.
Wróciłem na miejsce, z którego rozeszliśmy się, prędzej niż Indjanin; niedługo wszakże na niego czekałem.
— Nie widziałem nikogo, — rzekł — a jednak przez trawę przebiega trop.
— To samo ja zauważyłem!
— Nos mój widział dalej niż oczy; czułem woń dymu.
— Czy może również zapach pieczonego mięsa?