roją się panu smoki i inne bestje apokalipsy, a w najlepszym razie, mucha wyrasta na słonia! — Teraz jednak muszę zmienić zdanie, gdyż przekonałem się, że myślisz i działasz pan logicznie, a nawet planowo. — Wszystko co mam na świecie, moje pięści, — są od dziś na pańskie rozkazy!
— Dobrze! Przydadzą mi się! — Myśleć będę za wszystkich, lecz, gdy przyjdzie do czynu, liczę i na pana!
— Tak! Licz pan na mnie! A teraz co mam robić?
— Teraz, — zupełnie nic!
— Nic? Czy towarzyszom powiedzieć, co ich oczekuje?
— Nie. Wszystko, co opowiedziałem musi pozostać w tajemnicy. Jeśli ktoś to zdradzi, zmieniłby mormon swój plan i zabiegi nasze poszłyby na marne. Teraz sądzi, że jestem gdzieś zdala od hacjendy i czuje się bezpiecznie. Jedno tylko ma pan zadanie — zważać bacznie nawet na lada drobnostki w hacjendzie. Wszystko, co będzie miało jakiś związek z naszą sprawą, zda mi pan natychmiast!
— Ale gdzie? Przecież nie może pan przybyć tutaj otwarcie?
— Przyjdź pan wieczorem, przed północą do tego strumienia i przechadzaj się kilkakrotnie tam i zpowrotem. Będę czekał w tem samem miejscu, jeśli zechcę z panem porozmawiać!
— A jeżeli pan będzie mógł przyjść dopiero po północy? — Śpimy tam w barakach, czy koszarach, gdzie jeden przy drugim leży tak gęsto, że nie można wyjść pociemku, nie potrąciwszy przedtem z pół tuzina nóg.
Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/176
Ta strona została uwierzytelniona.