Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/179

Ta strona została uwierzytelniona.

w głęboki sen, na który po wysiłkach długiego dnia rzetelnie zasłużyłem.
Wtem... przeraźliwy krzyk, krzyk ścinający krew w żyłach spędził mi sen z powiek! Skoczyłem na równe nogi. Krzyk się powtórzył; słyszałem triumfalne wycie wojownika indjańskiego. Po niem nowy krzyk, lecz już nie radosny ryk dzikiego, tylko błagalny jęk, wzywający pomocy! — Pochodził ze strony, w której czuwał Mimbrenjo!
Zawisło nad nim niebezpieczeństwo! — Nie tracąc ani sekundy, nawet na podniesienie broni, pobiegłem jak strzała w kierunku, skąd rozległ się krzyk. Gdy tam dotarłem, nie było już nikogo; usłyszałem tylko odgłos walki, która prawdopodobnie toczyła się na trawie i w krzakach. — Widocznie nieostrożny chłopiec nie pozostał na wyznaczonem miejscu, lecz odważył się na szaleńczy czyn dotarcia do samego obozu! Naturalnie spostrzeżono go i napadnięto. — Musiałem ratować syna przyjaciela, w przeciwnym razie czekała go okrutna śmierć! Dlatego skoczyłem bez namysłu do kotliny; wtem... zaczepiłem ostrogami o korzeń, straciłem równowagę i runąłem jak kłoda! Zanim zdążyłem się podnieść, rozległ się wokoło szelest rozsuwanych krzaków i... pięciu, sześciu, piętnastu czerwonych mnie opadło. Próbowałem się bronić, lecz nie mogłem oswobodzić nogi, oplątanej korzeniami. To mnie zgubiło! Gdybym zdołał rozluźnić przeklętą ostrogę, możebym się przebił. Korzeń jednak trzymał mnie mocno, aby wydać w ręce wroga! Naturalnie broniłem się co sił, używając jedynie pięści, gdyż strzelby zostawiłem w kryjówce; — przewaga była po stronie Indjan i musiałem wkońcu