Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.

— Na południe.
— Upłynęło niewiele czasu i nie mógł was bardzo wyprzedzić! Czyście go widzieli, gdy uciekał przed wami?
— Chłopiec jest niepokaźny; postać jego niknie nawet z niedalekiej odległości! Zato ślady były bardzo wyraźne i doprowdzą nas wkrótce do niego. Kilku wojowników wystarcza do schwytania młokosa, dlatego powróciliśmy!
Wódz odwrócił się w milczeniu i usiadł, oczekując wiadomości. Wściekłość nim targała, starał się jednak opanować, rozumiejąc, że gniewne słowa nie mogą odmienić sytuacji, ani przyśpieszyć rezultatu pościgu. Co do mnie, to nadzieja moja wzrastała z każdą chwilą, gdyż postępowanie chłopca było tak zręczne, że ja sam nie spisałbym się lepiej. Zostawił bowiem konie, strzelby i resztę przedmiotów na miejscu, a sam pobiegł śpiesznie brzegiem lasu na równinę. W ten sposób zwrócił prześladowców na siebie, odciągając ich od naszej kryjówki. Okazał również rozwagę w wyborze kierunku, gdyż na południu teren skalisty nastręczał mnóstwo schronień, a ślady łatwiej się zacierały. —
Minęło już popołudnie i zapadał wieczór. Indjanie zapalili kilka ognisk, by przygotować posiłek. Wódz ciągle jeszcze siedział na miejscu i milczał. Wszystko w nim wrzało. — Weller poszedł był na spacer do lasu, aby rozerwać się nieco. Teraz powrócił. Wódz zapytał go tonem, w którym przebijał zły humor:
— Gdzie podziewałeś się tak długo? Czyś zapomniał, że już czas sprowadzić twego ojca!
Weller oddalił się bez słowa; niezadługo powróciła reszta prześladowców z pustemi rękami. Gdy wódz