Jakiś stary, brudny drab, zamierzał mnie nakarmić, jak małe dziecko. Usiadł przy mnie z garnkiem pełnym zupy, zanurzył w niej rękę i chciał napchać mi kaszy do ust. Począłem się opierać; widząc to, wódz rzekł:
— Ten pies jest za dumny, aby spożywać strawę czerwonych wojowników. Zwolnij mu jedną rękę i daj mięsa! Przyrzekłem, że nie zazna głodu; tem głośniej będzie później jęczał. Howgh!
Stary poszedł do namiotu, służącego za śpiżarnię i po chwili wrócił z dużym kawałem wołowiny. Odwiązano mi ramię; zajadałem z apetytem. Potem związano mnie znowu. —
Właśnie gdy Indjanie kończyli wieczerzę, nadszedł z lasu stary Weller w towarzystwie syna. Przywitawszy się z wodzem, podszedł ku mnie i rzekł napoły uprzejmie, napoły dobrodusznie, a w zupełności obłudnie:
— Dobrywieczór, sir! Jak szanowne zdroweczko, mr. Shatterhand?
Odwróciłem twarz i nie odpowiedziałem.
— Ach, dumny z was boy! Jestem widać dla was tak mizerną personą, że nie raczycie odpowiedzieć na moje grzeczne pozdrowienie. Nauczycie się jeszcze u nas grzeczności! — Przedstawiam wam mojego syna; pyszny chłopak! Poza tem doskonały aktor. W roli stewarda nawet i pana wyprowadził w pole! Hę?
Znów nie odpowiedziałem; stary ciągnął dalej:
— Ku niewymownej radości dowiedziałem się, jaki mieli połów czerwoni. Wsuwaliście nos, master, w sprawy, które nic was nie obchodzą; teraz musicie myśleć o własnem gardle! Sam djabeł wam nie pomoże! Tak się zawsze dzieje z tymi, którzy nieproszeni ofiarują
Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/189
Ta strona została uwierzytelniona.