Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/30

Ta strona została uwierzytelniona.

w swoją huśtawkę, gdzie zamienił się natychmiast w pas ratunkowy. Pozostałem w ciemności. Coprawda byłem nieco zdumiony sposobem, w jaki don Geronimo okazywał nowemu gościowi swoją gospodarską uprzejmość i pieczołowitość; ostatecznie jednak bawiły mnie te osobliwe stosunki.
Siedziałem chwilę, nie mogąc się zdecydować, gdzie mam wybrać miejsce na spoczynek. Wkrótce usłyszałem donośne chrapanie córeczki. Matka wydechała powietrze w zupełnie regularnych odstępach czasu, i to z takiem przejęciem, jakby ktoś zdmuchiwał światło. Ojciec wydawał pomruki, które można było śmiało porównać z brzęczeniem trzmiela, — wydawało mi się więc niepodobieństwem usnąć przy takim koncercie; dlatego, zrezygnowawszy z hamaków, wyszedłem na podwórze, ażeby ulokować się znowu na mojem poprzedniem legowisku. Pies zrazu warczał, wkrótce się jednak uspokoił, rozpoznawszy zapewne we mnie tego samego człowieka, którego już w południe znosił przy sobie. Wsunąłem strzelby pod kupę łodyg kukurydzy, gdyż dawnym zwyczajem, nie chciałem się z niemi rozstawać. Ułożyłem się, jak mogłem najwygodniej. Spałem wyśmienicie i obudziłem się dopiero, gdy słońce stało już dość wysoko na niebie. Wszedłem do izby. Chłopcy szamotali się i gonili naokoło ławek; donna Elvira leżała jeszcze, czy też już znowu w swoim hamaku; sennorita Felisa gotowała przy ognisku niezrównaną czekoladę, która pachniała dzisiaj dla odmiany zbiegłym syropem; gospodarz, skoro mnie tylko zobaczył, przyniósł śpiesznie domino, ażeby rozpocząć na nowo wczorajszą pracę Danaid. —