— Czy jest pan tego pewny? Strażnik zajmuje tak niskie stanowisko w porównaniu z mormonem, że trudno przypuścić między nimi taką poufałość; jest to prawie wykluczone. Mogli się kiedyś widzieć i nic więcej. Owe spojrzenia mogły być tylko pozdrowieniem.
— Niech pan tego nie mówi! Oczy mam sprawne; co widzą, to widzą dobrze. Jeśli ci ludzie chcieliby się witać, mogliby witać się otwarcie. Skoro jednak nie chcą pozwolić, ażeby ich pozdrowienia zauważono, to muszą mieć jakiś powód do ukrywania swojej znajomości, a ten nie może być ani uczciwy, ani błahy.
— To słuszne. Będę jutro obydwóch ostrzej obserwował, niż dotychczas.
— Niech pan to uczyni! Na pewno tkwi coś za tą maską. Nie żywię wprawdzie żadnej obawy o nas i o naszą przyszłość, gdyż kontrakty są dobre i zabezpieczają nas całkowicie; jednak, gdyby się owe spojrzenia, zamieniane między Meltonem a strażnikiem, miały do nas odnosić, to zapewne nie na naszą dobrą sprawę. Ciekaw jestem, co się tutaj święci?
— Hm, ja także!
— Może i kapitanowi nie należy ufać? Dlaczego, gdy mormon przybył z panem na statek, kapitan poprowadził go na tylny pokład i dopiero tam z nim rozmawiał? Czemu nie chcieli, ażebyśmy słyszeli ich rozmowę?
— Kapitan uczciwy; jestem przekonany, że nie mylę się co do tego. Dlaczego miałby opowiadać przy nas o swoich sprawach zawodowych? Ale jeśli rzeczywiście mormon jest w porozumieniu ze strażnikiem, to mam wielką ochotę wyjaśnić tę tajemnicę.
Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/61
Ta strona została uwierzytelniona.