Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/64

Ta strona została uwierzytelniona.

miar wprowadzić w czyn. Opuściłem więc kabinę i zacząłem skradać się na pokład. Nie były to przelewki. Ściany kajut, jak również ściany korytarza, przez który musiałem przejść, były nadzwyczaj cienkie; zatem ludzie, znajdujący się wewnątrz, mogli mnie łatwo posłyszeć. Atoli jeszcze więcej niebezpieczeństwa nastręczała możliwość spotkania się z którymś z marynarzy, albo nawet z jednym z tych, których chciałem podsłuchać. Doszedłem jednak aż do otworu, prowadzącego na pokład, nie natrafiwszy na nikogo. Stojąc na schodach i wysuwając ostrożnie głowę, mogłem obrzucić spojrzeniem przestrzeń, dzielącą mnie od namiotu. Przekonałem się, że była pusta.
Na rufie, przy sterze, dawał właśnie kapitan sternikowi rozkazy na noc. Zapewne miał zamiar udać się wkrótce na spoczynek. Od strony steru doszedł mnie również głos mormona. Przede mną, tuż przy dziobie okrętu, rozmawiali i śmieli się marynarze, którzy jednak byli za daleko, ażeby mnie mogli widzieć. Wyskoczyłem więc na pokład i w kilku szybkich lecz cichych krokach dostałem się poza namiot, gdzie ukryłem się pod pozostałą połową żagla; wszystko to odbyło się w przeciągu niecałej minuty. Leżąc pod płótnem, coprawda na twardych deskach, ale poza tem zupełnie wygodnie, czułem się całkiem bezpieczny. Zwoje żagla osłaniały mnie tak, że nikt nie mógł mnie zobaczyć. Ukrycie było znakomite; zachodziło tylko pytanie, czy przyniesie oczekiwane korzyści? Stać mi się nic nie mogło; w najgorszym razie oczekiwała próba cierpliwości, w następstwie której mogłem najwyżej zostać wyśmiany przez Herkulesa.