Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.

Ułożyłem się tak, że mogłem od dołu wsunąć głowę do namiotu i sięgnąłem ręką do jego wnętrza. Uczułem cienkie, ale miękkie legowisko, usłane z koców. Widzieć nic nie mogłem.
Po krótkim czasie usłyszałem, jak kapitan życzył mormonowi „dobrej nocy” i oddalił się do kajuty. Melton przechadzał się jeszcze z kwadrans po pokładzie; następnie wszedł do namiotu, ażeby się położyć. Zatem pierwsze przypuszczenie, mianowicie, że namiot był dla niego przeznaczony, okazało się zgodne z prawdą; należało teraz oczekiwać, czy drugie także się sprawdzi, to znaczy, czy strażnik przyjdzie do mormona. —
Minęła godzina, jedna, druga; zapadła północ. Rozmowa marynarzy ustała już dawno. Zrobiło się tak cicho, że słyszałem, jak okręt bokami tarł o wodę. W pewnej chwili rozległ się głos wartownika, który zameldował coś sternikowi. Już mi się zaczął czas dłużyć, gdy wtem posłyszałem poruszenie we wnętrzu namiotu. Wydawało mi się, jakby Melton podniósł się na równe nogi. Wsunąłem głowę głębiej, ażeby móc lepiej słyszeć. Nagle posłyszałem pocieranie zapałką i zaraz potem zabłysnął płomyk. Przy jego blasku zobaczyłem mormona, siedzącego na kocach i zapalającego cygaro. Widocznie więc oczekiwał kogoś i zapewne nie spał jeszcze dotychczas. Szczęściem, obrócony do mnie plecami, nie mógł spostrzec mej głowy.
Znowu przeszła chwila, zanim posłyszałem ciche pytanie:
— Weller, czy to ty?
— Tak, master, — zabrzmiała z przeciwnej strony również cicha odpowiedź w języku angielskim.