Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chodź prędko do środka, żeby cię nie zobaczono!
Zatem strażnik nazywał się Weller. Postępując za wezwaniem Meltona, wszedł do namiotu i powiedział:
— Niema obawy, master! Na pokładzie śpią wszyscy, oprócz sternika i wartownika, a ci stoją w takiem miejscu, że nie mogą nas ani widzieć, ani słyszeć.
Nastała krótka przerwa w rozmowie, podczas której mormon zrobił Wellerowi miejsce, a ten usadowił się wygodnie. Potem odezwał się Melton:
— Możesz sobie wyobrazić, że jestem niezmiernie ciekaw przebiegu całej sprawy. Wsiadając na okręt, czułem, jak napinają mi się nerwy z niepewności, czy cię zastanę na pokładzie.
— Co się tego tyczy, master, to nie było mi wcale trudno dostać się na statek jako stewart[1].
— Czy kapitan nie zna cię przypadkiem?
— Kapitan? On nie ma pojęcia, kim jestem.
— Czy nie dowiedział się, że mnie znasz?
— Będę się strzegł, aby nie wypaplać. Niestety, nie mogłem otrzymać miejsca na statku na jazdę w jednym kierunku; musiałem je przyjąć także na drogę powrotną i jestem właściwie zobowiązany jechać z Lobos napowrót do Frisco[2].
— To nic nie szkodzi, gdyż w Lobos nie będzie ci się trudno ulotnić.
— Myślę tak również i dlatego wziąłem ze sobą mało rzeczy, żebym mógł w każdej chwili iść na ląd, nie zostawiając nic na okręcie.

— Dobrze zrobiłeś, chociaż to rzecz małej wagi. Ale jak przedstawia się nasza sprawa? Kiedy odjechał twój stary?

  1. Strażnik okrętowy.
  2. San Francisko.