Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

— Trzy tygodnie przede mną; obecnie dotarł z pewnością do celu podróży. Bywał tam tak często i zna stosunki tak dokładnie, że nie może popełnić głupstwa.
— Ale czy Yuma zgodzą się na to?
— Jestem zupełnie pewny! Takim łupem Indjanin nigdy nie gardzi.
— To mnie uspakaja. Zachodzi tylko pytanie, czy przybędą w odpowiednim czasie na miejsce.
— Z pewnością są już w drodze, master. Ale czy nam się tak śpieszy? Nikt nas nie pędzi. Możemy całej sprawy dokonać zupełnie spokojnie!
— Ja także tak myślałem; teraz jestem innego przekonania.
— Dlaczego? Czy się co wydarzyło?
— Tak. Miałem spotkanie!
— To znaczy, że zeszliście się ze znajomym. To przecież nie może mieć tak wielkiego wpływu na nasze przedsięwzięcie!
— Owszem, może mieć wpływ, nawet bardzo poważny.
— W takim razie ów człowiek, o którym mówicie, musiałby posiadać ogromne dla nas znaczenie?
— Posiada je też! Była to prawdziwa niespodzianka dla mnie, gdy ujrzałem go tutaj. Skoro posłyszysz jego imię, będziesz tak samo zdumiony, jak ja, gdy go poznałem.
— To powiedzcie mi przecież, kto to jest!
— Właściwie powinieneś już wiedzieć, gdyż widziałeś go tutaj na okręcie.
— Jeśli tak, to może to być tylko ów człowiek, który ma zostać buchalterem. Czy mam słuszność?