Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/78

Ta strona została uwierzytelniona.
II
SZATAŃSKI CZYN.

 Lobos leżało już dawno poza nami; przebyliśmy już San Miguel de Horcasitas i jechaliśmy w kierunku miasta Ures, stolicy powiatu tej samej nazwy. Jechaliśmy? Tak jest. Postarano się o to, żeby żaden z wychodźców nie trudził się marszrutą. Nasz hacjendero, sennor Timoteo Pruchillo, przysłał Indjan z wozami i końmi wierzchowemi i jucznemi, które czekały na nas w Lobos. Trzeba było przyznać, że całe to przedsięwzięcie, wraz ze wszystkiem, co stało z niem w związku, było rzeczywiście wyśmienicie urządzone.
Wozy, niezgrabne, nieforemne, podobne były do tych, w jakich pierwsi emigranci przeciągali przez prerje Ameryki północnej. Przeznaczono je dla kobiet i dzieci; w Lobos naładowano na nie całą chudobę wychodźców oraz narzędzia, które hacjendero kazał zakupić dowódcy orszaku we wspomnianem mieście. Konie pod wierzch pozostawiały naogół wiele do życzenia, wszelako na tak krótką jazdę jeszcze posłużyć mogły.

Przewodnik był to, jak się zdawało, stary, wierny vaquero[1], mruk zacięty, który z nikim słowa nie zamienił i zdawał się jedynie mormonowi okazywać szacunek. Obaj jechali stale obok siebie na czele orszaku. Ja przyłączyłem się do Herkulesa i udawałem, że inni mnie

  1. Pasterz bawołów.