człowiek pogrążony w głębokim śnie. To go uspokoiło. Podniósł się i odszedł w kierunku zarośli.
Jego zachowanie się dowodziło przedewszystkiem, że mi nie ufał, że się obawiał mojej czujności i ostrożności, a wreszcie zamyślał coś, o czem nikt nie powinien wiedzieć.
Gdy oddalił się na tyle, że nie mógł mnie już słyszeć, wstałam i pośpieszyłem, jak mogłem najprędzej, ku krzakom, ażeby przybyć tam przed nim.
Oczywiście, nie biegłem wprost, lecz zatoczyłem łuk na wschód od zarośli, podczas gdy on zbliżał się do nich od strony południowej. Również rozumie się samo przez się, że nie podszedłem odrazu do krzaków; musiałem przecież przypuścić, że będzie go ktoś tam oczekiwał. Skoro pozostało jeszcze około czterdziestu do pięćdziesięciu kroków, położyłem się i poczołgałem dalej na rękach i nogach, tak, że mogłem się zbliżyć do krzaków na mniej więcej dwadzieścia kroków.
Tam czekałem, dopóki mormon nie nadszedł. Ominął mię z tak bliska, że mogłem go wyraźnie rozpoznać. Potem stanął i mlasnął cicho językiem. W odpowiedzi rozbrzmiał z zarośli taki sam dźwięk. Z za krzaków wychyliła się jakaś postać, której nie mogłem widzieć dokładnie i zapytała po angielsku:
— Bracie Meltonie, czy to ty?
— Yes, — odpowiedział zapytany, — a ty?
— All right! Przyjdź tylko bliżej! Wszystko jest w porządku.
— Czy jesteś sam?
— Nie, wódz jest ze mną! Z tego możesz wnioskować, że umiałem się wziąć do sprawy. Wszystko
Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/84
Ta strona została uwierzytelniona.