Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

wołał sennor.
— Nie!
Sięgnąłem po swoje strzelby, które oparłem przedtem o ścianę, i oddaliłem się śpiesznie.
— Skąpiec, człowiek bez czci i wiary! — grzmiał długi sennor swoim głosem brzuchomówcy.
— Cudzoziemiec, obdartus, wagabunda! — skrzeczała donna z wściekłością.
— Eres ratero, eres ratero, ratero! — jesteś włóczykij, — eres ratero, tero, ro, ro, ro! — słyszałem jeszcze na podwórzu; — za bramą stał przy moim koniu policjant, czekając na mnie zapewne, gdyż wyciągnął rękę i powiedział:
— Napiwek za wiadomość, której panu udzieliłem; Pensję mam bardzo skąpą, a do wyżywienia żonę i czworo dzieci!
— Na to ja nie poradzę; na to wogóle nie można poradzić! — odpowiedziałem jego własnemi słowami; odwiązałem konia, wsiadłem i odjechałem. — Gdybym był w nieco lepszym humorze, byłby on przynajmniej coś dostał. —
Zatem nadzieja, którą pokładałem w policji, zawiodła mnie zupełnie. W takich stosunkach najlepiej liczyć tylko na siebie samego. Wobec tego precz z myślą o pomocy innych!
Skoro odjechałem dość daleko od budynku policji, zatrzymałem się w pierwszym, nieco porządniej wyglądającym hotelu, ażeby pożywić siebie i konia i zapytać się o sklep z ubraniami.
Wskazano mi dość duży skład, w którym dostałem dobry, mocny kostjum meksykański; oprócz tego zaopa-