Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

w tamtych okolicach, walki ze Siouxami, z którymi potykałem się tak często; wyobrażałem sobie, że słyszę ich przenikliwy okrzyk wojenny, głosy ich karabinów. W tem — czy to było tylko łudzące wspomnienie, czy też rzeczywistość? Padł strzał! — Zatrzymałem konia i jąłem nadsłuchiwać. Tak, to była rzeczywistość, gdyż teraz posłyszałem wprost przed sobą, w dolinie, poza najbliższym jej zakrętem — strzał drugi i trzeci!
Popędziłem konia, nie odrazu jednak minąłem zakręt. Chciałem naprzód wiedzieć, kogo mam przed sobą. Dlatego zsiadłem i, zostawiwszy konia na miejscu, podszedłem pieszo do rogu skały, zasłaniającej mi dalszy widok. Zdjąwszy kapelusz, którego szeroka kresa mogła łatwo mnie zdradzić, i wysunąwszy poza skałę czoło aż po oczy, zobaczyłem przedewszystkiem, że dolina rozszerzała się w tem miejscu, łącząc się z bocznym wąwozem; wdole, pośrodku doliny, stali dwaj mężczyźni. Patrzyli wgórę, na skałę, tworzącą róg dwóch przełęczy. Jeden z nich był białym, drugi lndjaninem; obydwaj mieli karabiny w rękach. Właśnie w tej chwili złożyli się, wymierzyli wgórę i wypalili; strzały zahuczały szybko, — jeden za drugim. —
Do czego, albo do kogo strzelali ci ludzie? Wpobliżu stały trzy konie. Zapewne więc było ich również trzech. Lecz gdzie znajdował się trzeci? Wysunąłem głowę dalej i ujrzałem inne trzy konie, leżące na ziemi obok ściany skalnej. Zdawały się być martwe, gdyż nie poruszały się wcale. Ponad niemi, może na wysokości trzydziestu łokci, w miejscu, na które mógłby wspiąć się tylko dobry turysta, kryły się trzy młodziutkie postacie poza wyskokiem skalnym, który osłaniał je przed kulami.