Strona:PL Karol May - Dżebel Magraham.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

Ayarzy, ujrzawszy nas, zastygli z przerażenia. Cios padał za ciosem. Dwóch czy trzech wyrwało się i uciekło z krzykiem, pozostali leżeli powaleni.
— Wstawać, żołnierze! — zawołałem do jeńców. — Jesteście wolni! Spieszcie do koni. Weźcie, ile się da, za uzdy i w cwał z wąwozu. Tam czekają wasi zbawcy!
Zerwali się z ziemi i pobiegli do koni. Każdy rzucił się na rumaka, wziął drugiego, albo nawet dwa za uzdę i po chwili deptania sobie po piętach wszyscy drapnęli z wąwozu, skąd odezwały się już krzyki wściekłości i przerażenia. Nikt teraz nie myślał o modlitwie. Każdy chwytał za broń i rzucał się z krzykiem za zbiegami. Lecz ci już dosięgli równiny. Ponieważ nie byli uzbrojeni, więc cofnęli się, ustępując nam z drogi. Tymczasem ja ze swoim szwadronem wystąpiłem naprzód. Obsadziliśmy wieloma rzędami całą szerokość wąwozu i dali ślepą salwę. Nacierający Beduini cofnęli się, lub, co najmniej, zatrzymali i krzyczeli, żywo gestykulując. Ogarnął ich lęk tak wielki, że nie wiedzieli, co począć. Wreszcie rozległ się głos szeika. Przywrócił jako tako porządek, poczem Uled Ayarzy zaczęli się cofać ku przedniemu wyjściu. Stamtąd znów powitano ich strzałami, które rozbłysły także z obu stron u góry. Jeden ryk wściekłości czy lamentu zapełnił wąwóz — Beduini skupili się pośrodku. Wówczas wysłałem do nich porucznika, którego odpowiednio pouczyłem. Wywiesił białą chustę, jako znak parlamentarjusza. Kazałem zaprosić do mnie szeika, któremu przyrzekałem glejt. Żądałem