Strona:PL Karol May - Dżebel Magraham.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

jeśli padnie z waszej strony jeden strzał, lub jeśli, ktoś z was podniesie na mnie rękę, w mgnieniu oka dam znak do ataku. Każda nasza salwa uderzy w was setkami kul.
— To się nie zdarzy! — zapewniał.
Mimo zapewnienia, wydałem w jego obecności odpowiednie rozkazy. Na dźwięk strzału szwadron mój miał rozpocząć ogień. Byłem pewny, że natychmiast przyłączyłyby się i inne nasze oddziały. — Wreszcie udałem się za szeikiem. —
W obozie Uled Ayarów powitano mnie złowrogiemi spojrzeniami. Szeik stanął na widoku wszystkich i zawołał:
— Słuchajcie, wy mężowie, co wam powiem! Obcy effendi, zwany Kara ben Nemzi, przynosi nam pokój, przynosi nam bogactwo, przynosi nam honor. Ofiaruje dary, z których będziecie się cieszyć, jak jagniątka, gdy znajdują świeże pastwisko. Dałem mu wolny glejt — może odejść, kiedy zapragnie. On jest, jako ja, ja jestem, jako on. Moja krew jest jego krwią, jego honor jest moim honorem. Wziąłem go pod swoją obronę, a także pod waszą. Niechaj się zbierze dżemma, aby się dowiedzieć, jaka nas spotyka radość i szczęście!
Słowa te wywarły piorunujące wrażenie. Zmiękły srogie i nieprzyjazne spojrzenia. Powstał powszechny rozruch, zawrzał gwar, jużto pytających, jużto odpowiadających głosów, lecz zaraz jakiś głos wzniósł się, ponad inne.
— Stój! Nie pozwalam! Ten giaur był naszym