jeńcem i zbiegł z obozu. Kto śmie dawać mu wolny glejt? Żądam, aby go natychmiast spętano!
Krzyczący przepchnął się przez tłum. Był to kolorasi Tomasz Melton. Twarz jego, nabrzmiała czerwono, niebiesko, zielono, budziła odrazę. Był to skutek kopnięcia Emery’ego. Kolorasi zatrzymał się przed nimi i rzekł, zwracając do szeika.
— Mówiłem ci już, że ten człowiek do mnie należy!
— To, co mówisz, nie obchodzi mnie wcale! — odpowiedział szeik. — Effendi przyszedł tutaj pod moją pieczą.
Spodziewając się raptownego ciosu ze strony kolorasiego, trzymałem wpogotowiu srebrną strzelbę Winnetou, w taki jednak sposób, że nie zwracałem niczyjej uwagi.
— Pod twoją pieczą? — zapytał Melton wściekły. — Jakże możesz brać w opiekę mego śmiertelnego wroga!
— Przyniósł nam błogosławieństwo i szczęście. Zawrzemy pokój z baszą.
— Pokój? A gdzie ja jestem? Co się stanie z naszą umową?
— Nasza umowa nie ma już wagi. Widzisz, że jesteśmy ze wszystkich stron okrążeni. Mamy wybierać pomiędzy pokojem a śmiercią.
— Ah! A zatem, tchórze, błagacie o pokój! I ten pies zamorski nie będzie mi wydany?
— Nie. Jestem jego obrońcą.
— Broń go, jeśli potrafisz!
Strona:PL Karol May - Dżebel Magraham.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.