Strona:PL Karol May - Dżebel Magraham.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

przez oddział naszej jazdy przywitani trzykrotną salwą. Odpowiedzieli wystrzałami, nieregularnie, każdy po swojemu, jak to jest w zwyczaju. Emery zaopiekował się kolorasim Meltonem, który, nie mogąc nadal udawać omdlałego, przybrał teraz odmienną maskę. Wyglądał straszliwie. Do skutków kopnięcia Emery’ego dołączyły się następstwa mego uderzenia, które wprawdzie nie rozbiło mu szczęki, lecz wymiotło kilka zębów. Dolna szczęka była jeszcze bardziej napuchnięta, niż poprzednio górna. Tak samo język musiał ucierpieć, gdyż kolorasi wypowiadał się z trudem. Przyprowadzono go do mnie i wydano formalnie, zgodnie z warunkami pokoju. Szeik wypowiedział przytem kilka krótkich zdań. Skoro Melton je usłyszał, wybuchnął gniewnie:
— Co? Wydajesz mnie temu człowiekowi?
— Muszę — odparł Beduin. — Był to warunek pokoju.
— Wszak przyrzekłeś mi wolność! Poddałem się pod warunkiem, że zwrócisz mi wolność osobistą. A zatem tak dotrzymujesz słowa? Będziesz bezwstydnym kłamcą, zdrajcą bez czci, który sojuszników wynagradza niewdzięcznością!
Właściwie miał słuszność. Zdawało się, że sam szeik mu ją przyznaje, gdyż obelgę puścił mimo uszu. Później dowiedziałem się, niestety, że miał inne ku temu powody. Zresztą, gdyby nawet chciał, nie mógłby odpowiedzieć Meltonowi, ponieważ Krüger-bej zagłuszył kolorasiego, krzycząc gniewnie:
— Ty śmiesz tak mówić, łotrze? Śmiesz mówić, o kłamstwie bezwstydnem i zdradzie? Kto jest kłamcą