Strona:PL Karol May - Dżebel Magraham.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

Zwiesił głowę, milczał przez chwilę, poczem rzekł:
— Sprawiedliwość każe mi przyznać, że mógłbym ci jedynie zaszkodzić. Przyznaję nawet, że wziąłbym nędznika w obronę.
— A zatem nie obarczasz mego sumienia?
— Nie! Nie pominąłeś nic, co mogłoby zażegnać zbrodnię.
— Dziękuję ci! A teraz, o szeiku, opowiedz, co wiesz o śmierci Ojca Dwunastu Palców. Czy kolorasi źle się z nim obchodził?
— Przeciwnie, otaczał go przyjaźnią. Oczywiście, była to przyjaźń z wyrachowania, która miała uśpić czujność nieszczęśliwego. Onegdaj po modlitwie wieczornej przechadzali się na pustym odcinku między jeńcami a końmi. Wkrótce usłyszeliśmy wystrzał, niegłośny, słaby, jak strzał z tych małych obcokrajowych pistoletów, które się obracają i, raz nabite, strzelają sześcioma kulami. Zaraz potem wrócił kolorasi i doniósł nam, że przyjaciel jego się zastrzelił.
— Czy podał pobudki samobójstwa?
— Tak. Powiedział, że desperat zabił się z melancholji, z przygnębienia, ze wstrętu do życia.
— Czy istotnie był opanowany melancholią?
— Nie. Przez kilka dni, które spędziliśmy razem, miał stale pogodne oblicze i często rozśmieszał nas swoją żartobliwą mową.
— Wszak to się nie godzi z wrzekomą melanholją?
— Kolorasi twierdził, że jego przyjaciel oddawna