— Przyprowadź bastonadżiego! Może przywróci temu osobnikowi utraconą mowę.
Melton obrócił się szybko i krzyknął:
— Nie waż się mnie uderzyć! Nie jestem tak bezsilny, jak myślisz. Dziś ja pod wozem, jutro ty. Pamiętaj!
— Pshaw! Niech się pan nie ośmiesza! Trudno panu będzie wykazać się mocą, którą mi grozisz. Czy widział pan już kiedy tego człowieka, który stoi prze mnie?
W odpowiedzi zaklął siarczyście.
— W każdym razie słyszał pan zapewne o Winnetou, wodzu Apaczów?
Powtórzył przekleństwo.
— To, że obaj oglądamy pana, może panu przypomni niewyrównany rachunek w Stanach Zjednoczonych. Ale o tem później! Tymczasem radzę panu dać odpowiedź. Widzisz, oto już nadchodzi bastonadżi z pomocnikami. Daję panu słowo, że lada zwłoka będzie pana kosztować dziesięć cięgów po gołej pięcie. — A więc, kim był cudzoziemiec, o którego pytałem?
Przeszył mnie takiem spojrzeniem, jakgdyby usiłował odgadnąć i przejrzeć moje myśli, po chwili zaś odpowiedział:
— Czemu pan pyta o niego?
— Ponieważ się nim interesuję.
— Chce mnie pan złapać, tak, złapać na wędkę! Znamy się na tem. Kto wie, jakie plany snują się w pańskiej głowie.
Strona:PL Karol May - Dżebel Magraham.djvu/137
Ta strona została uwierzytelniona.