Strona:PL Karol May - Dżebel Magraham.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

Prześwidrował mnie spojrzeniem po raz trzeci. Zrozumiał wreszcie, że moja obecność tutaj nie, jest dziełem przypadku i że wiem więcej o jego planach, niżby to mogło mu być miłe.
— Czy chciałby mi pan to wyjaśnić? — pytałem.
— Niech pan się sam domyśli!
— Dobrze, usłucham pańskiej rady. — Po namyśle dochodzę do wniosku, co najmniej napozór dziwacznego wniosku, iż pomylił się pan co do osoby własnego syna.
— Ojciec miałby się pomylić?
— A czemu nie? Przypuśćmy naprzykład, że zachodzi wypadek ogromnego podobieństwa. Nie leży to wszak poza sferą możliwości?
Wybuchnął:
— Przeklęte niech będzie pańskie przeciąganie, rozciąganie i wyciąganie! Dokąd pan zamierza? Szykujesz dla mnie jakiś cios! Czemu zwlekasz? Prędzej uderz!
— Cios? Myli się pan! Mówię ze współczucia dla pana. Najlepszą wszak pociechą będzie dla pana dowód, wykazujący jasno, jak na dłoni, że napróżno się martwisz, opłakując nieboszczyka, gdyż syn pański wcale nie umarł, lecz żyje i cieszy się zdrowiem.
— Zostaw mnie w spokoju z pańskiemi bredniami! Nie mogę poprostu zrozumieć, co cię natchnęło podobnem szaleństwem!
— Co? Powiem panu. Ile palców u nóg ma człowiek?