— Winnetou nie sądzi, aby doszło do rozprawy, — odezwał się. — Przestrach rzuci ich w nasze ręce.
Naraz kobieta zaczęła wrzeszczeć jeszcze okropniej:
— O Litościwy, o Łaskawy, o Obrońco! To są naprawdę Uled Ayuni, a między nimi sześciu tych, którzy mnie zakopali.
— Nie mylisz się? — zapytałem.
— Nie. Przywodzi im ten z długą, czarną brodą, który jedzie na czele. Co się z nami stanie? O Allah, Allah, Allah!
Ułożyłem ją na ziemi przemówiłem uspakajająco:
— Włos z głowy nie spadnie tobie, ani twemu dziecku. Nie my powinniśmy się lękać, tylko oni nas.
— To niemożliwe, zgoła niemożliwe! Jest ich czternastu, a was tylko trzech.
Nie miałem czasu na uspakajanie lękliwej niewiasty, gdyż oddział zbliżył się na niespełna trzysta kroków, gdzie się zatrzymał, aby nas obejrzeć. Uled Ayuni przybyli sprawdzić, czy kobieta żyje jeszcze, i napawać się widokiem jej cierpień. Nie porozumiewając się nawet, ustawiliśmy się tak, jak należało, mianowicie, ja z kobietą pośrodku, Emery o dwadzieścia kroków na prawo, Winnetou o tyleż na lewo. Tworzyliśmy więc linję długości czterdziestu kroków. Konie stały za nami.
Beduini, prócz dwóch, byli uzbrojeni w długie
Strona:PL Karol May - Dżebel Magraham.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.