raz oto czarnobrody przywódca zbliżył się o kilka kroków, położył rękę na sercu i zawołał:
— Sallam aaleïkum, ichwani! — Błogosławieństwo z wami, moi bracia!
— Sal—aal! — odpowiedziałem krótko.
Wypowiadając tylko dwie pierwsze zgłoski powitania, okazywałem dowód niechęci. Udając, że tego nie spostrzega, ciągnął dalej:
— Kef sahhatak? — Jakże się masz?
Odpowiedziałem obcesowo:
— Ente es beddak? Min hua? — Czego chcesz? Kim jesteś?
Pytanie to naruszało reguły uprzejmości. Chwycił też natychmiast za kolbę flinty i odparł:
— Jak śmiesz zadawać takie pytania? Czy przybyłeś z krańca świata, że nie wiesz, jak się należy zachowywać? Wiedz, że się nazywam Farad el Aswad i że jestem naczelnym szeikiem Uled Ayunów, władców tej ziemi, na której ty, obcy, stoisz. Wkroczyłeś, nie pytając o nasze pozwolenie, a zatem zapłacisz przewidzianą karę.
— Ile wynosi?
— Sto tuniskich piastrów i sześćdziesiąt karubów od osoby.
Stanowiło to po piećdziesiąt i jedną markę na każdego z nas.
— Jeśli chcesz mieć piastry, to weź je sobie sam, — rzekłem, podnosząc strzelbę i kładąc na wygiętej ręce.
Ten ruch oznaczał zdecydowaną odmowę.
Strona:PL Karol May - Dżebel Magraham.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.