I oto zdarzyło się coś, co jeszcze bardziej ich zdziwiło, mianowicie Winnetou, położywszy strzelbę srebrną na ziemi, poszedł po tomahawk. Skierował się wprost ku Beduinom, kroczył między nimi aż do miejsca, gdzie leżał topór, podniósł go i wrócił tą samą drogą, nie zaszczyciwszy spojrzeniem żadnego z wrogów. Wytrzeszczyli oczy, rozdziawili gęby i utkwili w nas zdumione spojrzenia.
— To był postępek nader odważny! — rzekłem do Apacza.
— Pshaw! — odpowiedział pogardliwie. — To nie są wojownicy. Nie naładowali nawet strzelb, z których poprzednio wystrzelili.
— Ale gdyby cię chcieli schwytać?
— Mam przecież pięści i nóż, a ty swoim sztućcem utorowałbyś drogę.
Takim to był Winnetou, zuchwały i jednocześnie chłodny, a zawsze pełen rozwagi! Pragnąc nie dopuścić, aby Beduini ocknęli się z oszołomienia, zawołałem:
— Haï ia radżal! — Baczność, ludziska, chcę wam pokazać broń czarodziejską. Wetknijcie w ziemię drugą dzidę!
Usłuchali. Wziąłem sztuciec do ręki i dodałem:
— Ta broń strzela bez przerwy, nie trzeba jej ładować. Przedziurawię dzidę dziesięcioma kulami w odstępach dwóch palców. — Uważajcie!
Wycelowałem i strzelałem, po każdym strzale obracając wielkim palcem bęben z ładunkami. Oczy
Strona:PL Karol May - Dżebel Magraham.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.