Strona:PL Karol May - Dżebel Magraham.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przekonałem się dzisiaj, jak jesteś niebezpieczny. — Bastonadżi, można zacząć!
— Mocno?
— Wypełnij swą powinność, jak należy, lecz wiedz, że nie życzę sobie jego śmierci.
— Nie umrze, lecz oby mnie Allah uchował przed wąchaniem tych radości, które mu zgotujemy! Rozebrać go!
Pomocnicy ściągnęli z szeika haik i rozwiązali mu ręce. Przytwierdzono je do obu końców dzidy, którą uchwycili dwaj żołnierze. Dwaj inni trzymali Ayuna za nogi. Wszyscy czterej ciągnęli z całych sił — i oto szeik leżał brzuchem na ziemi.
— Jesteśmy gotowi, o panie! — zameldował bastonadżi, wyjmując cienką gałąź z wiązki, którą trzymał w lewej ręce.
— Zaczynać! — zawołałem.
Obecni spojrzeli na starego Sallama, który podniósł rękę i począł głosem modlitewnym:
Bismi-llahi ’r rahmani ’r rahim’. Ia rabb, ia daïm. — Wielkie i liczne są grzechy tego świata i głuche serca złych. Lecz sprawiedliwość czuwa i kara nie drzemie. O Allah, o Mohammed, o wszyscy kalifowie! Słuchajcie, wy wierzący, wy pobożni kochankowie cnoty stu imion Tego, w kim niema winy, a który jest wieczną sprawiedliwością i wiecznem odkupieniem. Słuchajcie imion Jego, ale nie słuchajcie jęków tego robaka, którego grzechy będą przypieczętowane na powierzchni jego bezbożnych pleców. O Najmiłosierniejszy, o Wszechposiadający, o Wszechświęty — —!