Strona:PL Karol May - Dżebel Magraham.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

bejrzałem okolicę, którą przebyliśmy. O ile się nie myliłem, poruszał się woddali, w głębokiej oddali, mały jasny punkcik, który miał pozorną wielkość grzyba. Był to na pewno haik, jasny burnus. Jakiś wewnętrzny podszept mówił mi, — i to się istotnie sprawdziło — że białym punkcikiem jest Winnetou. Pojechał za naszemi śladami, przebył tę samą drogę, co my, teraz zaś musiał nas widzieć lepiej, niż ja jego, ponieważ nas było pięćdziesięciu w białych burnusach. Przypuszczałem, że mimo niebezpieczeństwa, wkrótce zdoła się ze mną porozumieć, lub nawet z nami wszystkimi.
Dotarliśmy wreszcie do wąwozu, którego ściany były gładkie, niby nożem ścięte. Niepodobna było wleźć tędy na górę. Ledwo przejechaliśmy pięć czy sześćset kroków, gdy usłyszeliśmy zgiełk, świadczący o bliskości wojennego obozu Beduinów.
Wkrótce ujrzeliśmy namioty, między któremi poruszało się mnóstwo postaci. Tu i owdzie leżało nagromadzone suche drzewo, które w nocy miało oświetlać obóz. Setki osób wybiegły na spotkanie, witając swego zwycięskiego kamrata iście orjentalnemi, a więc nadmiernemi, okrzykami radości. Za namiotami obozowali żołnierze, strzeżeni przez strażników, a jeszcze dalej postrzegłem wielką gromadę koni. W tym tłumie nie dojrzałem ani jednej kobiety, był to zatem naprawdę obóz wojenny. Żołnierze, leżący za namiotami, byli jeńcami z okrążonego szwadronu, który, jak się wkrótce dowiedziałem, poddał się Uled Ayarom. Byłem pewien, że wnet zobaczę kolorasiego Kalafa Ben Urik, albo,