Strona:PL Karol May - Dżebel Magraham.djvu/72

Ta strona została uwierzytelniona.

jak się naprawdę nazywał, Tomasza Meltona, mordercę i szulera. Złościło mnie, że zobaczy swego wroga w niewoli, pocieszałem się jednak, że on również jest jeńcem. Lecz oto miała mnie spotkać świeża niespodzianka.
Nie mogłem pojąć, czemu Uled Ayarzy rozłożyli obóz w tak wąskim przesmyku. Wszak, gdyby się nasze wojska rozbiły na dwa oddziały i natarły z obu stron wąwozu, wówczas Uled Ayarzy znaleźliby się w potrzasku. Nie wiedziałem, że rychło dowiem się prawdy.
Łatwo sobie wyobrazić jakiemi spojrzeniami, wyzwiskami i szyderstwami przywitano nas w obozie.
Największy namiot, ozdobiony półksiężycem oraz innemi godłami opierał się o lewą ścianę wąwozu. Był to niewątpliwie namiot szeika. Do niego skierowało nas sześciu jeźdźców. Przy wejściu zsiedli z koni i odwiązali nas od wierzchowców. Przed namiotem siedział na kobiercu starzec o długiej, siwej brodzie, która mu nadawała czcigodny wygląd. Patrzał na nas uważnie, oglądany przeze mnie z równą uwagą. Spojrzenie jego miało wyraz szczery, choć surowy. Twarz tego człowieka mogła wzbudzić zaufanie, a nawet serdeczną sympatję. Sama postawa wojowników, okrążających go w odpowiedniej odległości, wskazywała na respekt i szacunek, jakim się cieszył w swojem plemieniu. Pociągał od czasu do czasu z długiej fajki, którą trzymał w ręku.
Drab o małpiej twarzy zbliżył się, wręczył naszą broń i, zdawszy półgłosem relację z wyprawy,