Strona:PL Karol May - Dżebel Magraham.djvu/82

Ta strona została uwierzytelniona.

Z całą pewnością przykładał do wąwozu niemniejszą niż ja, wagę. Nie ulegało wątpliwości, że zbadał, kto się w przesmyku znajduje, że w tym celu wspiął się, na wierzchołek góry i stamtąd spoglądał wdół. Zdawało mi się poprostu, że zobaczę go natychmiast, skoro spojrzę do góry. Uczyniłem to i — rzeczywiście! Ledwie wzniosłem oczy, gdy u góry, nad kantem pionowej ściany, podniosła się jakaś postać, uczyniła parę wyraźnych gestów i natychmiast znikła. Z tej odległości wyglądał jak karzełek, lecz ja poznałem go wyśmienicie. To był Winnetou. Dawał mi znaki, że jego orle oko dojrzało nas z góry. Byłem zupełnie uspokojony. Wiedziałem, że nie ulęknie się niebezpieczeństwa, byle nas uratować. Pozostanie na wzniesieniu, dopóki nie zobaczy, dokąd nas zaprowadzą.
— Tam na górze leży Winnetou i obserwuje — szepnąłem do Emery’ego. — Zejdzie do nas, kiedy się uciszy.
Well — odpowiedział, nie podnosząc oka. — Bajeczny chłop! Wyciągnie nas z kabały. — —
Tymczasem zdradziecki kolorasi zwrócił się z wyrazem zdziwienia do szeika i zapytał:
— Co masz mi do powiedzenia?
— To, czego nie wiesz, mianowicie, że znajdujesz się w obozie Uled Ayarów i że ja jestem wodzem tych wojowników.
— Wiem o tem.
— Dlaczego więc zachowujesz się tak, jakgdybyś